Afirmację Boga możemy rozpatrywać jako narzucającą się rozumowi: Bóg istnieje, nie budzi to żadnej wątpliwości.
Równocześnie jednak wydaje się, że to tak jasne na pozór stwierdzenie bardziej wnikliwa refleksja nieuchronnie podważa. Istnienie Boga rzeczywiście jest stwierdzone jako pierwsza i radykalna przyczyna wszechcałości bytów i samego człowieka, a więc jako całkowicie różne od wszystkiego, co znamy (gdyż, jeśli można by było znaleźć w świecie jego odpowiednik, można by również z niego zrezygnować). Bóg jest czymś całkowicie innym, zgodnie z głośnym określeniem Karla Bartha, które ma swe źródło w tekście Izajasza: „Komu Mnie podobnym i równym uczynicie? Z kim Mię zestawicie, jakoby z podobnym?” (Iz 46, 5). Lecz jeśli nie można Go porównać z niczym, co znam, czy mogę Go poznać i nazwać? Co robić, ażeby słowo „Bóg”, a także wszystkie inne słowa, którymi Go określam (dobry, potężny itp.) nie były czy to pozbawione znaczenia, czy to obdarzone znaczeniem, które się sprawdza jedynie w sferze rzeczywistości tego świata? Złudne to słowa zatem, źle maskujące całkowitą niewiedzę o tym, co usiłują oznaczać.
Nie mogą one być jednak złudne, jeśli rzeczywiście nie możemy pomyśleć tego danego nam w doświadczeniu świata i pomyśleć nas samych, nie odnosząc go i nie odnosząc nas do jakiegoś transcendentnego Bytu, który nie jest z tego świata, lecz od którego cały ten świat zależy. Nie powracam do tego ujęcia rozumowego, które doprowadza w sposób konieczny byty do Bytu; to z niego wypływa moc przekonująca stwierdzenia, że Bóg istnieje, i wszelkich stwierdzeń przypisujących Bogu właściwości, których nie powinno brakować Temu, co jest Pierwszą Przyczyną.
Afirmacja Boga ma więc charakter paradoksalny: stwierdzam, że Bóg istnieje, jestem zmuszony stwierdzić Jego istnienie, a więc uznać, że Go znam, że wiem, o czym mówię, gdy mówię o Nim; lecz stwierdzam, że Jego istnienie jest transcendentne wobec wszelkiego doświadczenia, a więc niepoznawalne, ponieważ mogę coś poznać jedynie przyjmując za punkt wyjścia doświadczenie. Poznanie Boga jest kwestionowane przez sam akt, który chce Go wyrazić.
Ten właśnie paradoks ma być przedmiotem naszych rozważań i będę się starał znaleźć dla niego rozwiązanie. Wszelkie bowiem usiłowania dojścia do afirmacji Boga, z którymi się zapoznaliśmy, stałyby się jałowe, jeżeli trzeba by na koniec wyznać, że afirmacja ta nie ma żadnego sensu. A więc harmonijnie i w sposób bardziej lub mniej przemyślany cykl tych referatów zamyka się. Skoro rzeczywiście są chrześcijanie, którzy się uważają za teologów i którzy chcą być teologami, a głoszą dziś, że „Bóg umarł”, to dzieje się tak dlatego, że wyostrzona świadomość transcedencji Bożej przekonała ich, iż wszelkie próby poznania Boga i nawiązania z Nim jakiegokolwiek bądź stosunku opierają się na złudzeniu, od którego trzeba się jasno i śmiało uwolnić. Ujawnienie tego złudzenia przybiera bardzo różne formy i wnioski, jakie się z nich wyprowadza, nie są bynajmniej jednakowe; można jednak w nich odkryć wspólne źródło, a mianowicie to, co nazwałbym metafizycznym zniechęceniem wobec groźnego zagadnienia poznawalności Boga przez człowieka. W moim referacie chciałbym wykazać, że zniechęcenie to nie jest uzasadnione, nie pomijając jednak przy tym poważnych racji, które je zrodziły.
Wobec transcendencji Bożej można w gruncie rzeczy zajmować dwie postawy i faktycznie się je zajmuje. Jedni pomniejszają Boga i nie obawiają się traktować Go jak każdy inny przedmiot, jak jakiś byt znany nam z doświadczenia — to antropomorfizm. Inni wywyższają Boga i stwierdzają, że jest On całkowicie niepoznawalny — to agnostycyzm. Rozpatrzymy najpierw obie te skrajne postawy, a przekonamy się, jak sądzę, że żadna z nich nie da się utrzymać. Zmuszeni zatem do szukania trzeciego rozwiązania, bardziej złożonego, a więc trudniejszego, rozpatrzymy bliżej byty, które są przedmiotem naszego bezpośredniego poznania, i odkryjemy wówczas, że jest w nich coś z Boga — to partycypacja.